Monday, March 1, 2010

Jerzy Pilch

marzył o byciu literackim urzędnikiem... lubię go; on by się pewnie nie obraził, że czytuję jego dzienniki w miejscu, które literacko nijak się mają do czytania, bo czytanie to przecie nie fizjologia, chociaż... może dla niektórych? Dziwnie odczucia co do poranków przeraźliwych mamy podobne; szczególnie ostatnie są wyjątkowo intensywne pod tym względem. Przy kawie oczy mi prawie z orbit nie wyskoczyły, gdy tłum w telewizorze tuptał zawzięcie, oczekując na wyjście Justyny Kowalczyk; podobno pierwsi entuzjaści zjawili się o 6-tej rano?! Co to za ludzie? Po co im to? A potem była orkiestra dęta! i kwiaty! i śpiewy! i przemówienia! i inteligentne pytania dziennikarzy "co pani czuła?" Ona się ledwie trzyma na nogach, a oni dziesięć zwrotek po góralsku... zabrakło mi dwóch kurdupli w krakowskich strojach...
Rozśmieszył mi Pilch trochę ten poranek, bo Kołakowski z niepokojem wyznał, że w sumie nie bardzo wie, o co temu filozofowi, Wittgensteinowi, chodzi. No to może Kołakowski nigdy nie miał 19 lat. A wczoraj też mnie rozśmieszył; Szymborskiej, jako Noblistce!, przyznał prawo do lubienia kiczu, którego to lubienia On nie podziela, no i jeszcze rozczulił, cytując Poetkę, która uważa, że Nobel to się tak naprawdę należał Kornelowi Filipowiczowi; zakochana kobieta to i Nobla by facetowi oddała. Swoją drogą, gdzie Ona go wtryniła, tego Nobla, tzn. medal?...

Wednesday, February 24, 2010

A propos fraszki Marszałka Bronisława Komorowskiego

Jak się nie zgodzić z Panem Fraszkokletą?
Że tak zażarty przeciw parytetom?
Pomyślał: Ryzyko! Toć ten naród głupi!
A nóż widelec parytety kupi...
I klops, i kłopot... ależ zamieszanie!
Na Naszych miejscach mają zasiąść... Panie?
Zmuszą do pracy? Wycofają wojska?
Na czele MON-u zasiądzie Ochojska?
Szast-prast - połowa orlików budżetu
pójdzie na żłobki, wg parytetu?
Komisje zamkną na spusty cztery?
Pal sześć komisje...
Wyłączą Nam kamery!
I pewnie zechcą zarabiać po równo...
całe to feministyczne ...
W zasadzie nie klnę, tylko czasami...
No kur...cze - problem z tymi babami!
Kochane! Piękne! Święte Polki! Kobiety!
Po jaki... grzyb wam te parytety?
Wasze rączuchny są do całowania,
laska jest be, ciężka... ona do stukania.

Thursday, December 3, 2009

www.tydecydujesz.org

Sunday, October 11, 2009

PARYTETY

Ależ długo mnie tu nie było! Czy coś się dzieje z czasem, czy tylko dla mnie jest mało łaskawy? Przyśpieszył? A może nadmiar pracy tak go wysysa? Nooo, ale jak tu nie pracować? Może ktoś wie? Kto wie?
Ale... mimo wszystko, nie tylko pracą świat stoi - myśli również zajęte sprawami ISTOTNYMI, bo sprawiedliwość społeczna;( - sprawiedliwość? - wciąż mi zaprząta myśli, no i te różne afery i aferki, z których nieodmiennie jeden wniosek (dla mnie) płynie - WIĘCEJ KOBIET W POLITYCE! Koniecznie trzeba to sprawdzić. Co ryzykujemy? NIC! Gorzej nie będzie.
Poniżej tekst Kingi Dunin. Jak to się stało... jak "zawodowi politycy" (żeby oni byli zawodowi!) wystawili do wiatru głupie baby. Co ja będę wymyślać, skoro tekst gotowy.

Kinga Dunin
25.09.2009
Słowo się rzekło, kobyłka u płota. Głównym postulatem Kongresu Kobiet było wprowadzenie parytetów na listach wyborczych. Na listach, nie w organach władzy, nigdy dość przypominania, bo wielu wciąż się to myli. W związku z tym powstał społeczny projekt zmiany ustawy o ordynacji wyborczej i niedługo trzeba będzie zebrać pod nim 100 tys. głosów. Wydaje się, że w kwestii tej padły już wszystkie argumenty. Postaram się jednak raz jeszcze odpowiedzieć na główny zarzut: Kobiety mają równe prawa w tym zakresie, tylko nie chcą z nich skorzystać. Nie chcą czy nie mogą? Prawa, z których jedni mogą skorzystać, a drudzy nie, oczywiście nie są równe i wymagają korekty. A jeżeli naprawdę po prostu nie chcą? To znaczy, że są istotnie różne od mężczyzn. Mają inne aspiracje, systemy wartości, inne sposoby działania. Jeśli w jakimś demokratycznym społeczeństwie jedna połowa obywateli w tak istotny sposób różni się od drugiej, to w imię demokracji i proporcjonalnej reprezentacji trzeba ją we władzach doreprezentować.

Ale zobaczmy, jak to jest z tym dostępem kobiet do polityki. W tym celu możemy sięgnąć po różne uczone analizy albo po książkę Manueli Gretkowskiej ‘Obywatelka’, zapis historii powstania i kampanii wyborczej Partii Kobiet. I spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie: czemu się nie udało? Oczywiście najprostsza odpowiedź brzmi: bo program był nieatrakcyjny dla wyborców. Są sobie stragany, na tych straganach leżą programy, a wyborcy chodzą i wybierają. I ten akurat im się nie spodobał. Można by tak powiedzieć, gdyby stragany były tej samej wielkości i stały w równie atrakcyjnych miejscach. Ale kobiety miały 30 tys. na kampanię, inne partie dziesiątki milionów. Jedni mają media i billboardy, inni ich nie mają. Kobietom brak też doświadczenia. Może to ich wina, ale z pewnością parytet przynajmniej w jakimś zakresie tę dysproporcję pomoże usunąć. Poza tym panie na swej drodze spotykają panów, a jakże - eleganckich i ‘rączki całuję’. Jednak w polityce nie ma sentymentów i nie ma co na nie liczyć, dlatego lepiej nie wierzyć we wszelkie zapewnienia o męskiej dobrej woli.

Oto zakochana w pięknym Tusku - wrażliwym i promieniującym urokiem - Manuela zostaje zaproszona na spotkanie z PO. Z grubsza wie, na czym ta gra może polegać, ale ma złudzenia. Wyobrażam sobie spotkanie z Tuskiem, ten rytuał naczelnych. Wielkie, nagie małpy porośnięte szczeciną ambicji - kto kogo zdominuje. Mniejsza samica chrumknie ulegle. Dominujący samiec pozwoli jej usiąść obok na tej samej gałęzi. Najpierw spotyka się ze Schetyną - Schetyna pływa zwinnie w garniturze, przylegającym elegancko, z błyskiem jak łuska. Szybki, sprawny gracz osładzający sobie porażki przyjemnościami życia. Obiecuje koalicję, możliwość wystartowania z list PO. Po tygodniu telefon od Tuska: niestety, zarząd się nie zgodził. W podtekście: ja bardzo chciałem, ale oni… Nawet nie oni, one, jak sugeruje Tusk, choć w zarządzie kobiety stanowią mniejszość. Na osłodę proponuje spotkanie. Stylowa restauracja, stolik zakamuflowany w osobnym gabinecie, zasłanianym kotarą. I obietnica: Możemy sobie pomóc. Pomożemy wam zbierać głosy. Dlaczego? Schetyna z Tuskiem tłumaczą, że chodzi o ściągnięcie głosów lewicy. W Partię Kobiet wstępuje nadzieja, że uda się zarejestrować listy we wszystkich okręgach.

Mijają kolejne dni. Gretkowska zapisuje: Dzwoni Ania, zapytała Schetynę, dlaczego jeszcze nikt z PO się nie zgłosił. On się zastanowił i… nie może niczego gwarantować. Straciłyśmy cenny tydzień na obiecanki… - Wystawili nas? - pytam głupio. Wsparłam się na facecie i ‘konkurencie’. Ja, która od manifestu kłapię o zdradzie kobiet przez lewicę i prawicę! Jestem na siebie wściekła, dałam się wykiwać. I to może starczy za puentę, choć może jeszcze dodam, że od pięknie brzmiących obietnic Tuska wolę gwarancje prawne. One przynajmniej nie wystawiają do wiatru.

Tekst ukazał się w „Wysokich obcasach” z 19 września 20


Szkoda, że dopiero teraz tekst ten ukazał się na łamach, ale dobrze. Panowie u władzy niczego nie mogą nam zagwarantować i niczego nie zagwarantują, niezależnie od opcji. Możemy to zrobić jedynie my same. Zawalczmy o gwarancje prawne, bo jest o co walczyć.

Tuesday, June 30, 2009

Jupiterów światła zgasły - emocje wciąż obecne

Część druga – Kongres

... jeśli byli tacy, którzy nie wierzyli w szczerość Naszych pozytywnych uczuć związanych z KKP, nie wspominając o sensie uczestniczenia w nim - a byli, i według nich entuzjazm, jaki wykazałyśmy, dowodził naszego braku doświadczenia, znajomości „rzeczy”(?), umiejętności właściwej oceny jedynie słusznych „środowisk kobiecych” i ich „zasług i wkładu” – to mam im do powiedzenia jedno: Bujajcie się! Nie mam ochoty niczego udowadniać i nie zależy mi na protekcjonalnym poklepaniu po główce i na „dobra dziewczynka, jak będziesz posłuszna, to może kiedyś pozwolimy ci coś powiedzieć...”
Mówię od siebie, bo w odróżnieniu od tych „jedynie słusznych” pozostawiam swoim koleżankom partyjnym prawo do ich własnej wypowiedzi, odmiennego zdania, bo wiem, że się różnimy - jak czasami bardzo się różnimy! Co więcej, właśnie to, że mimo różnic działamy razem, uznaję za naszą siłę - to właśnie pozwala mi wierzyć, że przynależność do PK ma sens, a jej raczkowanie w polityce ma szanse przekształcić się w spionizowany chód, nawet jeśli po drodze zaliczymy bolesne upadki, ukruszone zęby mleczne i guzy na głowie.
Na KKP jechałyśmy jak na własne wesele! Po normalnym dniu pracy w pracy i w domu, po nieprzespanej nocy w autobusie nie czułyśmy zmęczenia tylko podniecenie, no i... lekki niepokój... czy się uda, czy Sala Kongresowa będzie pełna, czy będą media. Że niby nie nasza „impreza”? Jak to nie nasza?
Bardzo chciałyśmy, aby IM się udało, tym „trzem Paniom” (trzy Panie: Jolanta Kwaśniewska, Magdalena Środa, Henryka Bochniarz), których Kongres był ponoć „prywatną inicjatywą” i jak można domniemywać, czytając między wierszami niektórych pokongresowych wypowiedzi, miał im jedynie przynieść korzyści i splendor (niezasłużony).
Wprawdzie „trzy Panie” niekoniecznie przepadają za Partią Kobiet - nie są w tym specjalnie oryginalne ;) - ale i tak szczerze życzyłyśmy im powodzenia.
KKP był niezwykle bogaty w wydarzenia i panele, które odbywały sie w tym samym czasie - równoległe. Nie uczestniczyłam we wszystkim, czego żałuję, ale było to niemożliwe. Stanowiłam najmniejszą część tego wydarzenia, jednostkę kobiecą, która sama niewiele znaczy i niewiele może, ale Tam poczułam się niezbędnym elementem ważnej Całości, choć byłam jedynie słuchaczem.
Po kolei...
Pierwsze wrażenie i radość – mnóstwo kobiet! Sala Kongresowa prawie pełna, na każdym kroku wolontariuszki gotowe pomóc w każdej sprawie.
Drugie wrażenie i uznanie – skromna scenografia; z umiarem, prostą elegancją, bez niepotrzebnych ozdobników, znak Kongresu, kanapy, telebimy.
I pierwsze wzruszenie, które mnie... zaskoczyło. W szumie i rozgardiaszu zapełniającej się sali, gdzieś między sceną a pierwszym rzędem, pojawiła się niepozorna postać Pani Prezydentowej Marii Kaczyńskiej. Zanim zajęła swoje miejsce, sala powitała ją spontanicznymi gorącymi brawami. W tym momencie zrozumiałam, że mam szczęście - znalazłam się w doborowym towarzystwie mądrych bab. Po filmie „Kobiety w dwudziestoleciu” powitałyśmy Panią Prezydentową raz jeszcze – równie gorąco, gdy została zaproszona na scenę. Powiedziała parę zdań głosem drżącym z przejęcia i ze wzruszenia. Zrozumiałyśmy się doskonale. Nie musiała niczego tłumaczyć, ani się tłumaczyć, choć sama raczej nie ma z czego. Ma odwagę, kobieta; ta odwaga i charakter wzbudza szacunek. Niektóre koleżanki, jak to baby, ocierały łezki. Naprawdę – świat byłby lepszy... Będzie!
Wykład Pani Prof. Marii Janion „Solidarność – wielki zbiorowy obowiązek kobiet” wbił mnie w fotel. Już pierwsze słowa:
„Przez całe lata uznawałam wyrazisty podział na rzeczy poważne i niepoważne: w obliczu zniewolenia poważne są dążenia niepodległościowe, niepoważna zaś walka o prawa kobiet. Prześladowania polityczne dotyczą działaczy niepodległościowych, natomiast represje i przemoc wobec kobiet mają być ich sprawą prywatną.
Wierzyłam, że najpierw wywalczona zostanie wolność dla całego społeczeństwa, potem wspólnie i spokojnie zajmiemy się polepszeniem kondycji kobiet. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że w wolnej Polsce kobieta miała być „istotą rodzinną”, która zamiast polityką powinna zajmować się domem. Trochę zatem czasu upłynęło zanim pojęłam, że demokracja w Polsce jest rodzaju męskiego...”

Nam wszystkim zajęło to sporo czasu. W obliczu każdego „przewrotu dziejowego”, każdego kryzysu, czy to w Państwie, czy w rodzinie, każdego niedostatku, kłopotu... zajmujemy „przypisane nam miejsce”, wycofujemy się o krok, kolejny raz rezygnujemy, chowamy się do swojej skorupy, do której mało kto chce zajrzeć i którą łatwo rozgnieść. W Partii Kobiet odczułyśmy to bardzo boleśnie, kiedy po „boomie” pierwszych miesięcy wiele z naszych koleżanek „zostało przywołanych do porządku” przez swoich partnerów lub otoczenie, albo same przywołały się do porządku, z różnych oczywiście powodów. Kiedy przez całe życie jest się „pielęgniarką”, „matką Polką”; niesie się pomoc tu i teraz, reaguje się natychmiast, trudno przestawić się na budowanie strategii wieloletnich, może i słusznych, ale bardzo trudnych w realizacji i niepewnych. W tym zagubieniu i opresji mimo wszystko łatwiej zawalczyć o swój partykularny interes, łatwiej nawet poświęcić się i mieć święty spokój, niż „zbawiać świat”.
I właściwie nie ma w tym nic złego, niechby tylko - zazwyczaj z nieuświadomionego wstydu - nie szkodziło się tym, którzy chcą zbawiać.
Tak, solidarność jest wielkim zbiorowym obowiązkiem kobiet, ale większość kobiet nie postrzega jej jako swój obowiązek. Co musiałoby się stać, jaka spektakularna potworność musiałaby dotknąć Polki, by zrozumiały, że kobieca solidarność nie jest paktem z diabłem?
W dyskusjach okołokongresowych, tych babskich, jak mantra powraca zarzut, że służyć on miał „lansowaniu się Kwaśniewskiej”... O co wam chodzi, drogie panie? Rozumiem, gdyby zarzut ten postawić no... na przykład mnie (pod warunkiem, że zorganizowałabym taki Kongres) – to miałoby sens. Lansuję się, bo mnie nie ma, bo chcę zaistnieć, kandydować na Prezydentkę, ubić konkretny interes, ale Kwaśniewska? Po ki diabeł jej się lansować? To kompletnie nielogiczne!
Wbrew obawom i oczekiwaniom niektórych „życzliwych”, prowadzony przez Jolantę Kwaśniewską panel, dotyczący przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, ujawnił jej głęboką wiedzę na ten temat, zrozumienie i bardzo solidne przygotowanie, co jest równoznaczne z szacunkiem dla wszystkich przybyłych.
Aż jakoś głupio tłumaczyć, że nie trzeba być zgwałconą i pobitą, aby rozumieć jakie to zło i chcieć temu przeciwdziałać, chociaż rzecz jasna doświadczenie zła czyni nas czasami – ale nie zawsze! - wrażliwszymi. Przypomina mi się w tej chwili mowa obrończa z filmu „Czas zabijania”, skierowana do ławy przysięgłych: „A teraz wyobraźcie sobie, że ta dziewczynka jest biała”...
Wielokrotnie, zależnie od interlokutora, przetwarzałam to zdanie na: „A teraz wyobraź sobie, że to jesteś Ty” albo w kontekście dyskryminacji kobiet: „A teraz wyobraź sobie, że jesteś... mężczyzną”.
Pomyślałam o tym również, gdy przed Panelem Plenarnym „Kobiety dla Polski: 20 lat transformacji – aktywność publiczna, społeczna i zawodowa kobiet” na scenę weszła Janina Ochojska. Zrobiło mi się potwornie głupio, i smutno, i jakoś niekomfortowo... wobec jej kalectwa. Skąd bierze się TAKA siła w tak słabym ciele? I skromność.
Różne są wcielenia dobra. Janina Ochojska jest jednym z nich. To właśnie Ją głównie zapamiętałam z tego panelu.
Ale była też Barbara Labuda, "moja" Pani Profesor, na której zajęciach po raz pierwszy usłyszałam o feminizmie, o nierówności, o wszelkiego rodzaju wykluczeniach, choć wtedy nie tak to nazywałyśmy i w ogóle uważałyśmy, że nas to nie dotyczy. Chciała nam otworzyć umysły, uczyła "niezależnego" myślenia, udowadniała sobą samą, swoim życiem i pracą, że jesteśmy "coś" warte i niekoniecznie przeznaczone do ról nam przypisanych przez kulturę, historię i... wówczas ustrój. Ale też, że wszyscy ponosimy konsekwencje dokonywanych wyborów... i że nie ma sprzeczności w miłości i niezależności... i że największym dowodem miłości jest pozostawienie wolności kochanej osobie... Banały? Ale nie w realu. Wiele jej zawdzięczam.
Natomiast Pani Jaruga-Nowacka, po bardzo dobrym wystąpieniu o tym, czego zrobić się nie udało, oczywiście polityczkom (czyli właściwie niczego), zacytowała "naczelną" feministkę polską!!!
"Demokracja kończy się tam, gdzie zaczyna się sprzeciw episkopatu". W panelu kończącym KKP myśl tę rozwinęła sama Naczelna.

Jupiterów światła zgasły - po Kongresie Kobiet Polskich



Uczestniczki subiektywne reminiscencje z Kongresu Kobiet Polskich.
Część pierwsza.

Na wieść o mającym się odbyć KKP, w skromnych szeregach wrocławskiej Partii Kobiet zabulgotało z podniecenia. Zrazu pojawiła się sama idea i cele przyświecające Kongresowi, bez szczegółów, bez nazwisk, ale już to postawiło nas na baczność; potem poznałyśmy i nazwiska. Dobrze – nazwiska nośne, rozpoznawalne, niektóre szczególnie zasłużone dla spraw kobiet, tego chcą media, jest szansa na nagłośnienie paru ważnych spraw – uznałyśmy zgodnie, i nawet przez myśl nam nie przemknęło, o naiwności kobieca!, że ktokolwiek mógłby zakwestionować „dobro”, jakie z tego Kongresu wyniknąć może, choć żadna siła, niechby i najwyższa, nie jest w stanie niczego i nigdy nam zagwarantować.
Nadzieja, logika i rozsądek podpowiadały, że dla tego niezagwarantowanego dobra, jeśli jest choćby iskierka szansy, że się ziści, warto strząsnąć z siebie ordery, te przypięte i te być może niesłusznie nieprzypięte, mimo zasług i oczekiwań. I należy je zrzucić, bo jedynie podejście do tego wydarzenia z „czystym sercem” stworzy atmosferę do szczerych rozmów i walki na argumenty.
Tymczasem, ku naszemu naiwnemu zdziwieniu, już w okresie przygotowawczym wiele „środowisk kobiecych” nie podzieliło naszego entuzjazmu. Zawrzały z oburzenia; poczuły się pominięte, wykluczone, niezaproszone do organizacji... Z doświadczenia wiem, że im więcej decydentów przy organizacji czegokolwiek, tym większa szansa na klapę, ale tam - zawsze znajdzie się ktoś, kto wie lepiej. Zresztą, podskórnie jakoś czuję, że nie o robotę przy organizacji tu chodziło, a raczej o zasiadanie na kanapach w świetle jupiterów.
Z blogu Sylwii Chutnik dowiedziałam się, że „organizatorkom zarzucano między innymi elitaryzm, lansowanie wizji kobiety biznesu w garsonce, a zapominanie o kobiecie w fartuchu z supermarketu”. Mam pytanie – po kiego grzyba lansować kobietę w fartuchu, skoro ona chciałaby być kobietą biznesu w garsonce? Komunę z robotnicami na plakatach, na szczęście, mamy już za sobą. Ponadto brak „lansu” nierównoznaczny jest z zapomnieniem; w zasadzie cały kongres poświęcony był „kobietom w fartuchach”, czy mają je na biodrach, na oczach czy też w głowach, w dodatku siłą narzucone, związane, zaciśnięte.
Uważałam przed, uważam po Kongresie – jeśli chciałyśmy być obecne, dostałyśmy taką szansę; jeśli chciałyśmy zabrać głos, miałyśmy wiele okazji.
Panie „wykluczone” - mogłyście zaistnieć w swej „masie”, skrzyknąć się, zorganizować, przyjechać w sile tysiąca głów, założyć czapeczki z napisem „wykluczone”, koszulki swoich organizacji, opanować wszystkie panele, zażarcie dyskutować i zaznaczyć swoją obecność; macie za sobą całe lata działalności prokobiecej, wiedzę na każdy babski temat, pewność swych racji, nieobce wam wystąpienia publiczne... Gdzie byłyście? Czekały na was żądne sensacji kamery...
Podziwiam Ankę Zet za jej odwagę i determinację. Po raz kolejny zwróciła uwagę na to, co dla niej najważniejsze. Bardzo bym chciała, by w przyszłym roku była prowadzącą jeden z paneli „tematycznych”, by mogła nareszcie ściągnąć hełm. I niech to zrobi po swojemu. Ja z całą pewnością polecę na to spotkanie.

Wednesday, June 24, 2009

KKP - wystąpienie Agnieszki Graff

Wprawdzie ukazało się w Gazecie Wyborczej, ale strasznie chcę, by się tu znalazło. Ostatecznie parę osób tu zagląda, a nie wszystkie mają dostęp do GW.


Urealnić kobiety

Wystąpienie Agnieszki Graff
Kongres Kobiet Polskich
21 czerwca 2009

Opublikowane 22 czerwca w Gazecie Wyborczej


Mam do powiedzenia trzy rzeczy, a każda z nich jest na swój sposób kłopotliwa i trochę w poprzek naszych dotychczasowych obrad.

Pierwsza dotyczy kobiecej jedności - i dlaczego ja w tę jedność wątpię. Druga dotyczy mężczyzn: dlaczego ich tu nie ma - albo prawie nie ma - i dlaczego jednak są. Trzecia dotyczy upolitycznienia religii, czyli kwestii, o której w Polsce zbyt często się milczy.

Zanim jednak zacznę rozrabiać i bruździć, muszę wam się przyznać do wzruszenia. Wielkiego wzruszenia. Chwilami mam wrażenie, że śnię. Sala Kongresowa pełna kobiet? Wielka kobieca debata o prawach kobiet w 20-lecie demokratycznego przełomu? Niemożliwe. A jednak możliwe! Ten kongres jest spełnieniem moich marzeń, a jestem pewna, że to dopiero początek.

Jedność kobiet? Niezupełnie

Pod koniec lat 60. feministki ukuły hasło "Sisterhood is powerful" [Siostrzeństwo jest potężne], ale już po paru latach zaczęto wątpić w jego prawdziwość. Zaczęły się nieuchronne rozłamy, spory, waśnie. "Sisterhood is impossible" - kpiono.

Siostrzeństwo, jedność ponad podziałami to utopia. Piękna, ale groźna. Jeśli w nią uwierzymy, czeka nas rozczarowanie. Prędzej czy później ktoś nas oskarży o to, że uzurpujemy sobie prawo do mówienia w imieniu kobiet, o których życiu nie mamy pojęcia. Nie jesteśmy ich siostrami ani nawet kuzynkami. Kobiet, które różnią się światopoglądem, przynależnością religijną, rasową, kulturową, orientacją seksualną, priorytetami, a także - co istotne - zasobnością i dostępem do życiowych szans.

Obawiam się np., że królujący na tej sali optymizm na temat sukcesu ekonomicznego kobiet po 1989 r. to wynik naszej uprzywilejowanej pozycji społecznej.

Podam jeden przykład. Wczoraj mówiono tu często i radośnie o przedsiębiorczości Polek - prasa donosi, że 35 proc. menedżerów to kobiety. Otóż warto pamiętać, że lwia część tych firm to firmy jednoosobowe. Zatem chodzi tu w dużej mierze o pracę na własny rachunek. Kobiety wybierają tę drogę, by ominąć bariery, jakie stawia im dyskryminujący rynek pracy. Często też założenie firmy wymuszają na nich pracodawcy, a samozatrudnienie wiąże się z brakiem osłon socjalnych. Czasem jest to "sukces", ale chyba częściej - trudna konieczność.

Zamiast o kobiecej jedności ponad podziałami mówmy więc raczej o kobiecej solidarności. Debatując o transformacji, pamiętajmy o wykluczeniu, jakie dotknęło masę ludzi - ocenia się tę grupę na 30 proc. Polaków, a kobiet jest tu więcej niż mężczyzn - szczególnie wykluczone są te samodzielnie wychowujące dzieci.

Jako kobiety miewamy wspólne interesy, ale przecież nie jesteśmy jednością. Kobieta pracodawczyni nie jedzie na jednym wózku z kobietą, którą zatrudnia. Tu jest realny konflikt. Zamożna kobieta, która korzysta z prywatnej służby zdrowia, niewiele wie o sytuacji pielęgniarek żyjących z głodowych pensji. Musimy słuchać się nawzajem, nie zakładając, że usłyszymy echo własnych poglądów, nie uciszając tych, które mówią coś, co nie mieści się w horyzoncie naszych doświadczeń.

Transformacja ma wiele twarzy. Kobiety, którym się powiodło, mają zobowiązania wobec tych, które zostały zepchnięte na margines. Henryka Bochniarz wspominała wczoraj, że nie wie, na czym we współczesnej Polsce miałaby polegać lewicowość. Otóż właśnie na tym, by dostrzec nierówności - także te między kobietami. I zająć się ich niwelowaniem.

Moja druga refleksja dotyczy wielkiego nieobecnego naszego kongresu, czyli mężczyzn.

Rozumiem, dlaczego ich tu nie ma. Od 20 lat działam na rzecz równości płci i cenię sobie czysto kobiece spotkania - ich szczególną atmosferę, swobodę, uważność. Jestem zmęczona protekcjonalnym tonem, lekceważeniem i dobrymi radami, z jakimi mężczyźni wpadają na spotkania poświęcone nierówności płci. Dają do zrozumienia, że oni zrobiliby ten cały feminizm dużo lepiej. Zadają pytania w rodzaju: chyba nie chcecie nas zmusić do karmienia piersią? Na osłodę dodają, że ładnie wyglądamy. Czysto kobiecy kongres pozwolił nam nie tracić czasu na tego rodzaju dialogi. Poczułyśmy naszą siłę, kompetencję, kobiecą wspólnotę.

Pamiętajmy jednak, że do równości - jak do tanga - trzeba dwojga. Bez mężczyzn ani rusz - bez ich dobrej woli, wysiłku, świadomości, że równość im także się opłaca. Że tu chodzi o lepszy, sprawiedliwszy świat.

Dlatego postuluję: zawalczmy także o ich stronę równości. Domagajmy się - oprócz parytetów, które wzmocnią pozycję kobiet w sferze publicznej - mechanizmów, które wzmocnią rolę mężczyzn w sferze domowej. Np. prawdziwych urlopów ojcowskich z prawdziwego zdarzenia. Nie opcjonalnych czterech tygodni, które kobieta może oddać mężczyźnie ze swego urlopu macierzyńskiego, ale niezależnego, pełnowartościowego urlopu tylko dla ojca. Niech to będą dodatkowe dwa miesiące, które para traci, jeśli ojciec nie zdecyduje się zostać w domu z dzieckiem.

Ustawodawca już planuje pewne zmiany - ale zbyt ostrożnie. Od stycznia 2010 r. ojcu przysługiwać będzie tzw. urlop ojcowski w wymiarze jednego tygodnia. W 2012 r. nastąpi rewolucja - tata dostanie już dwa tygodnie. To śmiesznie mało. Zwłaszcza że ma to być urlop - uwaga! - równoczesny z macierzyńskim. Czyżbyśmy tak mało ufali mężczyznom, że boimy się zostawić ich sam na sam z własnymi dziećmi? Ustawodawca jest wobec polskich ojców nieufny. Proponuję, by kongres spróbował go ośmielić.

A na razie doceńmy tych mężczyzn, którzy zostali w domu z naszymi wspólnymi dziećmi, podczas gdy my obradujemy o równości płci. Doceńmy też manifest feministów napisany specjalnie na nasz kongres przez prof. Wiktora Osiatyńskiego, a podpisany już przez kilkudziesięciu znanych mężczyzn. Ukazał się już na łamach "Gazety Wyborczej" [20 czerwca br.], ale pozwolę sobie przytoczyć kilka zdań z tego pięknego, mądrego tekstu:

"Jestem feministą, ponieważ wiem, iż nierówność i dyskryminacja płci są tak powszechne, że niemal niedostrzegalne. ( ) Jestem feministą, ponieważ wiem, że w większości kultur współczesnego świata małżeństwo sprowadza się do tego, iż kobieta wobec wybranego mężczyzny wyrzeka się tych środków ochrony przed przemocą i gwałtem, jakie przysługują jej wobec obcych ludzi. ( ) Jestem feministą, ponieważ marzy mi się świat ludzi prawdziwie równych, bez względu na płeć, rasę, wyznanie, orientację seksualną lub jakąkolwiek inną przyczynę. Jestem feministą, ponieważ wiem, że nierówność płci czyni mnie samego gorszym i odziera także mnie z godności. Wierzę zatem, że jeśli będziemy się traktować z równym szacunkiem, to będzie lepiej nie tylko kobietom, ale także mężczyznom".

Dziękujemy! Doceniamy. Naprawdę doceniamy.

Na koniec kilka uwag o polityce. O trudnej, bolesnej polityczności kwestii kobiecej. Parytety są ważne i potrzebne. Jestem za, podpiszę każdą petycję. Ale dyskusja o kobietach i polityce to nie jest tylko debata o tym, ile procent nas jest w parlamencie czy rządzie. Dużo ważniejsze jest to, by rozumieć, jak nasze prawa i interesy są przez polityków rozgrywane, instrumentalizowane. Jak unieważnia się interesy kobiet. Jak, nie pytając nas o zdanie, podporządkowuje się nasze sprawy sprawie narodowej czy tzw. wyższym wartościom. Musimy znaleźć sposoby, by się tym procesom przeciwstawić.

To nie jest problem czysto polski. Tak dzieje się wszędzie tam, gdzie rośnie w siłę nacjonalizm sprzężony z fundamentalistycznymi formami religii. W wielu miejscach na świecie życie kobiet, ich prawa, ich wolność okazują się wtedy przeszkodą na jedynie słusznej drodze obranej przez wspólnotę. Kobieta staje się odrealnionym, uwznioślonym symbolem. A realne kobiety - pionkami przesuwanymi po politycznej szachownicy. Nagle okazuje się, że honor narodowej wspólnoty, "tradycja" czy "specyfika kulturowa" wymagają od kobiet poświęceń, zasłaniania twarzy, rezygnacji z podstawowych praw. Kobiety są w imię tak pojętego honoru bite, okaleczane, zabijane.

Zmagając się z tymi procesami, światowy ruch kobiecy posługuje się kategoriami praw człowieka. Hasło "prawa kobiet są prawami człowieka", które towarzyszyło IV Światowej Konferencji ONZ w sprawie Kobiet (Pekin 1995), do dziś przyświeca działaniom ruchu kobiecego na świecie - to hasło nie jest truizmem, lecz bronią polityczną. Bowiem przemoc wobec kobiet, niszczenie ich godności, ograniczanie ich swobody odbywają się w poczuciu, że kobiety to nie obdarzone niezbywalnymi prawami jednostki, lecz coś w rodzaju zasobu naturalnego, własność wspólnoty. Kobiety okazują się zawsze czyjeś, zwłaszcza podczas wojen czy konfliktów. Naszych się pilnuje, ogranicza ich wolność, okrutnie karze za przejawy autonomii. Cudze się gwałci. W imię wartości religijnych, narodowych, kulturowej tradycji z "naszymi kobietami" mężczyźni robią rzeczy urągające ludzkiej godności.

Warto tu podkreślić, że zagrożeniem dla praw kobiet nie jest religia jako taka, lecz religia podporządkowana polityce. Zwłaszcza religia uwikłana w nacjonalizm. Bóg nie ma tu nic do rzeczy. Wiedzą to katoliczki, muzułmanki, protestantki, żydówki, ateistki i agnostyczki. Gdy podważa się zasadę rozdziału instytucji państwowych i religijnych, gdy prawa grupy stawia się ponad prawami jednostki, kobiety są szczególnie zagrożone.

Podczas kongresu raz po raz przewijał się temat praw reprodukcyjnych. Helena Łuczywo w filmie otwierającym kongres mówiła, że jest przeciw obecnemu prawu antyaborcyjnemu. Maria Janion i Izabela Jaruga-Nowacka przypomniały, że wprowadzono je z pominięciem zasad demokracji. Olga Krzyżanowska apelowała do mężczyzn, by zostawili te sprawy nam, kobietom.

Cieszę się, że te słowa padły. Nie uciekniemy przed tym tematem. Możemy mieć rozmaite poglądy na temat aborcji - ale jest faktem niezaprzeczalnym, że obecne restrykcyjne prawo, zakaz ingerujący w najintymniejszą sferę życia, przyczynia się do wielu ludzkich dramatów. Polscy fundamentaliści mają wobec nas dalsze plany - dążą przecież do zakazu in vitro. W imię swoich przekonań politycznych i religijnych chcą milionom ludzi odebrać prawo do starania się o upragnione dziecko.

Jak mówiła wczoraj prof. Janion, polska wspólnota narodowa to w wymiarze symbolicznym męska wspólnota uświęcona przez pewien uwznioślony obraz kobiety - matki panów braci. Nie dla niej nowoczesna medycyna. Nie dla niej prawo wyboru. Ona jest świętością obdarzoną prawem do cierpienia.

Jesteśmy zakładniczkami tych wspólnotowych fantazji. Politycznych i religijnych. Istnieje w tych wizjach naród i kobieta jako symbol, narodowa świętość. Nie istniejemy natomiast my: realne kobiety, obywatelki, podmioty praw. Ten kongres odbywa się po to, by nas urealnić.