Monday, November 17, 2008

90. rocznica odzyskania niepodległości...

Parę dni temu, 11 listopada, Polacy obchodzili 90. rocznicę odzyskania niepodległości. 90 lat temu ogłoszono „całkowite, polityczne i obywatelskie równouprawnienie wszystkich obywateli bez różnicy pochodzenia, wiary i narodowości”. Cały naród się cieszył, choć jakaś mniej więcej połowa narodu została w tej formule pominięta. Ale – stało się! Przeoczenie zostało naprawione, dzięki czemu za parę dni, 28 listopada, przypada również 90. rocznica wydarzenia, które dla nas, kobiet, jest najważniejszym wydarzeniem w dziejach polskiego ruchu kobiecego; tego dnia kobiety polskie uzyskały pełnię praw wyborczych.

Od tego momentu Polki zaczęły korzystać z czynnego prawa wyborczego, pomimo jednak na ogół wysokiej frekwencji wyborczej, przez następne lata ich aktywność w życiu politycznym była raczej mizerna i mało znacząca.

Na łamach kobiecego czasopisma „Bluszcz” (reaktywowanego niedawno) komentowano ten problem następująco: „w sprawach polityki nie istnieje solidarność kobieca. W charakterze członków ciała ustawodawczego Polki nie potrafią zaznaczyć właściwie kobiecego stanowiska”, a także „O ile kobiety nie korzystają z czynnego i biernego prawa wyborczego, a więc z praw politycznych, o tyle nie będą mogły przeprowadzić swych postulatów społecznych”.

Oczywiście, z czasem kobitki uaktywniły się, przestały być apolityczne, ale też nie czarujmy się – zdecydowanej większości polityka kompletnie nie interesowała, ponieważ zdecydowana większość uważała, że polityka to rzecz męska. Ale... te, które się uaktywniły zaczęły tworzyć własne struktury o różnym stopniu masowości i różnorodnych zadaniach (w 1930 r. stworzyły nawet własny, samodzielny Komitet Wyborczy Organizacji Kobiecych z około dwudziestoma kandydaturami kobiecymi do Sejmu i Senatu). Rzecz jasna, tylko nieliczne uzyskiwały stanowiska polityczne, pełniły jednak głównie role służebne wobec swoich kolegów; podczas gdy leaderzy partii pięknie przemawiali, one biegały z ulotkami, redagowały teksty, drukowały i w ogóle wykonywały, z właściwym sobie wdziękiem najtrudniejsze, najmniej wdzięczne roboty.

Czy wiele się od tamtego czasu zmieniło? I tak i nie.

Przez te 90 lat Świat wielokrotnie już przewracał się do góry nogami; nastąpiły nieprawdopodobne, dziejowe przemiany polityczne w naszym kraju, w Europie i na Świecie, dokonał się oszałamiający postęp we wszystkich dziedzinach życia, również naszego życia – kobiet; wyszydzanym i ośmieszanym feministkom zawdzięczamy to, że współcześnie wszystkie mamy poczucie oczywistości praw kobiet i to właśnie odróżnia dzisiejszy feminizm od wcześniejszych jego etapów; w sferze prywatnej od dawna nie wystarcza nam prowadzenie domu, rodzenie i wychowywanie dzieci, i pielęgnowanie rodzinnych tradycji... a osławiona poprawność polityczna nie pozwala już politykom, przynajmniej oficjalnie, dziwić się naszym aspiracjom.

Podobno (statystyka) jesteśmy nieźle wykształcone, pracowite i systematyczne, i wciąż skłonne do poświęceń; podobno nasze zdolności i potrzeby empatyczne przewyższają te naszych męskich partnerów. Podobno... Dlaczego więc w polskiej polityce kobiety nie są traktowane poważnie i zdają się być jedynie elementem dekoracyjnym?

Polityk-mężczyzna może być chamem, niedouczonym karierowiczem, kłamcą, a nawet przestępcą, może mówić nie na temat i może bezczelnie udawać, że nie rozumie pytań drugiej strony; w zasadzie nie ponosi żadnej odpowiedzialności za słowo, wobec nikogo, a najmniej wobec społeczeństwa.

Kobieta-polityk niejako z założenia nie jest traktowana serio; jeśli zdarzy jej się jakaś niekonsekwencja lub nie daj Boże palnie jakąś głupotę, to już zawsze ciąży na niej piętno idiotki. Co gorsza, nawet i ta, której się to nigdy nie przydarzyło, musi wciąż udowadniać, że idiotką nie jest.

Badania socjologów, porównujące sytuację polityczną kobiet w kilkudziesięciu krajach, wykazują, iż jest ona najgorsza w krajach postkomunistycznych, przy czym Polska stanowi pośród nich prawdziwy fenomen. Otóż na pytanie: "Czy widzi pan/pani kobietę jako przywódcę?" połowa Polaków odpowiada twierdząco, ale – co ciekawe – zdecydowana większość kobiet w naszym kraju jest przeciwko.

Z drugiej strony, gdy przyjrzymy się polskim organizacjom pozarządowym, okazuje się, iż większość z nich prowadzą kobiety; działaczki tych organizacji dowodzą swoją skutecznością, że potrafią się jednoczyć wokół konkretnych celów i odnosić sukcesy.

Ponadto, Polska jest europejskim liderem, jeśli chodzi o udział w rynku kobiet-przedsiębiorców; aż 44% firm należy do kobiet. Według tzw. męskiego rozsądku wiele z tych firm nie powinno było nigdy powstać, nie wspominając o dobrym funkcjonowaniu. To dowód, że postrzegając świat na swój "kobiecy sposób", potrafimy w nim sensownie funkcjonować i odnosić sukcesy.

Dlaczego więc w sferze publicznej jesteśmy odsuwane na margines? Dlaczego polska demokracja dotyczy nas jakby mniej niż naszych kolegów? Odpowiedź na te pytania nie jest łatwa; na naszą "kondycję" kobiecą składa się wiele elementów, jeden z nich jednak przywoływany jest nader często...

Ponoć żywimy wobec siebie tzw. solidarność negatywną, co same dostrzegamy, ale nie zmienia to sytuacji, że nasza solidarność jest płytka i ma znaczenie jedynie w małych grupach. Możemy się zżymać, ale przecież niejednokrotnie tego doświadczałyśmy.

Na własnym blogu mogę sobie pozwolić na szczerość, więc dodam jeszcze jeden element: niestety, olbrzymi odsetek rodzaju żeńskiego odznacza się bezdenną głupotą. Przykro to przyznać i wcale nie oznacza, że rodzaj męski nie jest dotknięty tą chorobą, tyle że... no cóż... o wiele byłoby łatwiej, gdyby w proporcjach rozumu szala przechyliła się nieco na naszą stronę; łatwiej, bo mamy więcej do nadgonienia.

Co rozumiem przez głupotę (to wcale nie takie oczywiste) – napiszę kiedyś, teraz wracam do adremu!

Opinie zamieszczone w Bluszczu kilkadziesiąt lat temu niewiele się różnią od tych dzisiejszych. Naszą znikomą skuteczność polityczną tłumaczy się przede wszystkim brakiem doświadczenia politycznego (bo niby skąd mamy je mieć?) i brakiem kobiecej solidarności.

Zastanawiałam się długo, czy jest ona możliwa... uważam, że nie, w każdym razie jeszcze długo nie, cholera – chyba w ogóle... Z całą pewnością jednak nie jest możliwa, wbrew dyrdymałom opowiadanym przez niezwykle inteligentnych publicystów, tzw. "solidarność jajników". To określenie fajnie brzmi i w ogóle jest takie celne, ale jak się chwilkę zastanowić - pod warunkiem, że ma się taki zwyczaj - to tego typu solidarność jest najmniej możliwa, nie wspominając o tym, że nie jest potrzebna.

Możliwa jest natomiast solidarność, która skupi nas wokół wspólnego celu.

I znowu do adremu...

Kobiece organizacje pozarządowe od lat walczą o sprawy, które i nam, członkiniom Partii Kobiet, są najbliższe. Jeśli przyjrzeć się wyznaczonym przez te organizacje celom i określonym misjom, wszystkie w trochę odmiennych wariantach zawierają te same treści, które brzmią jak jakaś mantra:

działanie na rzecz równego statusu kobiet i mężczyzn w życiu publicznym i w rodzinie; integracja kobiet, zapobieganie dyskryminacji ze względu na płeć, upowszechnianie i ochrona praw kobiet, przeciwdziałanie wykluczeniu społecznemu kobiet i rodzin, wyrównywanie szans; dążenie do równości praw i szans dla wszystkich, pełnoprawne uczestnictwo z życiu społecznym, politycznym, gospodarczym i kulturalnym bez względu na płeć, wiek, pochodzenie, wykształcenie, status materialny, stan zdrowia czy orientację seksualną; działanie na rzecz likwidacji dyskryminacji ze względu na płeć w literaturze, kulturze, sztuce oraz życiu publicznym itp., itd.

Stworzyłyśmy partię, ponieważ jesteśmy przekonane, że "uczestnicząc w życiu społecznym i publicznym polskie kobiety chcą, mogą i powinny mieć także udział w rządzeniu Polską. Pragniemy, żeby głos kobiet był brany pod uwagę przy tworzeniu i realizowaniu prawa.

Na podstawie dotychczasowych, kilkunastoletnich doświadczeń polskiej demokracji uważamy, że najbardziej skuteczną metodą do realizacji tych zamierzeń jest stworzenie politycznej siły nacisku", ale żadna z istniejących partii nie daje nam takiej szansy.

Dopóki kobiety, które stanowią ponad 50% polskiego społeczeństwa nie zobaczą swoich reprezentantek w polityce, dopóty same nie będą widziały w niej swojego miejsca.

Partia Kobiet jest organizacją młodą, nieopierzoną; potykamy się i popełniamy błędy; jesteśmy "partią uczącą się" i bezsprzecznie brak nam doświadczeń choćby właśnie kobiecych organizacji pozarządowych, zawsze jednak, gdy rozmawiamy o dokonaniach kobiet zrzeszonych w tych organizacjach, zastanawiamy się dlaczego nie można zdyskontować tych doświadczeń i dorobku, tworząc silną politycznie reprezentację kobiet w polskim parlamencie. Psu na budę takie doświadczenia, które do niczego nie prowadzą.

W książce "Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym" Agnieszka Graff polemizuje z jedną z opinii wypowiadanych w tak zwanych kręgach liberalnych, według której "z czasem rzecz cała sama się wyklaruje; płeć przestanie funkcjonować jako podstawa do wykluczenia z życia politycznego, bo taka jest logika demokracji".

A więc, przekładając to na język współcześnie nami rządzących – dajcie sobie spokój, kobitki. Prędzej czy później doczekacie się, a na razie wracajcie na swoje poletka, na których możecie się realizować. I cieszcie się, że wam na to pozwalamy.

"Przestańmy się łudzić – mówi ta sama autorka – że polski patriarchat znajduje się w stadium demokratycznych przeobrażeń. To jest patriarchat młody i prężny; patriarchat, którego pazury są głęboko wbite w podłogę parlamentu, a może i w glebę pod parlamentem. On przemawia z pozycji siły."
Czy mamy czas czekać aż te pazury same się stępią? I czy to w ogóle możliwe, że same się stępią?

Jeszcze niedawno, w chwili zwątpienia w sensowność "pewnych" działań, pomyślałam o Rosie Parks, czarnej kobiecie, która w 1955 roku, w akcie obywatelskiego nieposłuszeństwa odmówiła ustąpienia miejsca w autobusie białemu mężczyźnie. Po tym incydencie Martin Luter King skutecznie walczył o zniesienie przepisów rasistowskich. W tym roku o fotel prezydenta USA walczył czarnoskóry Barack Obama. I wygrał.

Po paru dniach przyszła refleksja i zawstydzenie, bo przecież jest również inny aspekt tej wygranej. Tak naprawdę losy wyborów amerykańskich rozstrzygnęły sie wcześniej, gdy wybierano między Barackiem Obamą a Hillary Clinton. Jej w żadnym wypadku nie można zarzucić tego, co zarzuca się "działaczkom" PK: braku wiedzy, doświadczenia politycznego, dokonań ani charyzmy. Obama miał szczęście, że Hillary nie jest mężczyzną, ale my mamy go chyba mniej... Szkoda.


1 comment:

Anonymous said...

Matko boska święta! Fitko! Dlaczegoż piszesz o tym, że wybory rozstrzygnęły się pomiędzy tą dwójką kandydatów? Przeca było ich trochę więcej. I na Boga, naprawdę zagłosowałabyś na Hilary tylko dlatego, że jest kobietą??????